Grań Tatr: przejście Jacka Banasiaka i Jacka Jachymskiego (sierpień 1989)

Planowaliśmy przejście całej grani Tatr, poczynając od Bielskich, przez Wysokie, po Zachodnie, wchodząc na wszystkie opisane wierzchołki na grani. W Tatrach Wysokich trasa przebiegała zgodnie z przewodnikiem Witolda Paryskiego, to znaczy, wejścia i zejścia odbywały się drogami opisanymi w tym przewodniku (czasami zjazdami). Dzięki temu odwiedziliśmy rejony Tatr Wysokich, gdzie stopa ludzka nie postała od czasów Goetla, czy Stanisławskiego.
Jacek Banasiak i Jacek Jachymski
poniedziałek, 03 lut 2025

Przygotowania

Pomysłodawcą był Jacek Jachymski (J.J.). Planowaliśmy przejście całej grani Tatr, poczynając od Bielskich, przez Wysokie, po Zachodnie, wchodząc na wszystkie opisane wierzchołki na grani. W Tatrach Wysokich trasa przebiegała zgodnie z przewodnikiem Witolda Paryskiego, to znaczy, wejścia i zejścia odbywały się drogami opisanymi w tym przewodniku (czasami zjazdami). Dzięki temu odwiedziliśmy rejony Tatr Wysokich, gdzie stopa ludzka nie postała od czasów Goetla, czy Stanisławskiego. Ponieważ na niektóre szczyty dostęp był tylko drogami o trudnościach IV-V, nieśliśmy podstawowy sprzęt wspinaczkowy: 40-metrową linę bezrdzeniową wyprodukowaną w Bielsku-Białej, jeden młotek, kilka kostek,  karabinków i haków (niektóre od Kazia-mordercy). Nieśliśmy też całą żywność na dziesięć dni (chińskie zupki, konserwy, pumpernikiel, suszoną kiełbasę kupioną w ostatniej chwili w Smokowcu). Jako butelki na wodę mieliśmy rewelacyjne półlitrowe piersiówki po whisky, nabyte przez Jacka Banasiaka (J.B.) w sprzedaży wolnocłowej w samolocie w czasie jednej z podróży do Szkocji. Plecaki na starcie ważyły ponad 18 kg. Na noclegi, głównie z powodu dostępności wody, schodziliśmy w doliny, śpiąc w kolebach, które wyszukiwaliśmy w trakcie zejścia.

Warto podkreślić, że przedsięwzięcie było nielegalne z kilku powodów. Po pierwsze, wymagało nocowania na terenie parku narodowego (zarówno polskiego jak i słowackiego) i to w strefie nadgranicznej, wielokrotnego przekraczania granicy poza wyznaczonymi przejściami granicznymi i poruszania się po zamkniętym terenie Tatr Bielskich (aby nikt na nas nie doniósł, wysiedliśmy z autobusu z dala od punktu startowego i ukrywając się, doszliśmy poboczami drogi do miejsca, gdzie można było wejść w góry). Ponieważ punkt startowy i końcowy znajdował się na Słowacji, zaplanowaliśmy, że przejście odbędzie się w czasie trwania obozu AKG na Eurocampie w Tatrzańskiej Łomnicy – dotarliśmy z grupą na camping i zniknęliśmy na prawie dwa tygodnie.

Przejście: fatalny początek i dość szczęśliwe zakończenie

Jako buty J.B. wziął szpanersko wyglądające (pseudo) adidasy i podklejone mikrogumą korkotrampki (standardowe obuwie wspinaczkowe tamtych czasów). Te pierwsze okazały się wyborem fatalnym. Po pierwsze, były potwornie śliskie i już pierwszego dnia w Tatrach Bielskich podczas zejścia z Hawrania J.B. wyjechał na mokrych trawkach i po kilkumetrowym poślizgu wylądował na kamieniach, rozwalając sobie prawą dłoń do żywego mięsa (blizna pozostała do dziś). Resztę drogi przebył z obandażowaną dłonią – szczęśliwie, górskie powietrze jest aseptyczne. Po drugie, już pierwszego lub drugiego dnia adidasy obtarły mu do krwi krawędź stopy i masakrowały ją do momentu, kiedy zauważył, że korkotrampki, dzięki pozostawionym korkom na piętach, odciążają śródstopie i pozwalają chodzić bez bólu i dalszego pogłębiania ran. Tym niemniej, rany na stopach otwierały mu się jeszcze przez dobrych parę dni po powrocie z grani. J.J. dokonał tu lepszego wyboru zabierając lekkie buty na wibramie niewiadomego pochodzenia ściągnięte skądś przez komisję sprzętową AKG, które wprawdzie rozleciały się zaraz po przejściu grani, ale podczas samego przejścia spisywały się bez zarzutu.

W Tatrach Bielskich zaczęło padać, ale pogoda załamała się całkowicie w Dolince Dzikiej - już grań Papirusowych Turni robiliśmy częściowo w deszczu. Zeszliśmy więc do dolinki pokonując rozległe pola śnieżne (latem odbywały się tu czasami zawody narciarskie) i wkrótce na szczęście znaleźliśmy dobrą kolebę. Załamanie trwało pełne dwie doby, w czasie których zjedliśmy sporą część zapasów, głównie konserw. Drugiego dnia rano wyliczyliśmy, że nasze zapasy nie wystarczą nam na zrealizowanie naszego przedsięwzięcia, jeśli spędzimy tu kolejny dzień, ale niespodziewanie w południe pogoda poprawiła się i ruszyliśmy dalej. W rezultacie załamanie pogody okazało się błogosławieństwem, bo plecaki stały się o parę kilogramów lżejsze, umożliwiając sensowną wspinaczkę. Z drugiej jednak strony, jedzenie, mimo zmniejszenia dziennych porcji,  skończyło się przed Kasprowym i, cokolwiek niestylowo, zjedliśmy w ostatniej chwili jakiś bigos w górnej stacji kolejki na Kasprowym. Na następnym biwaku w okolicy Tomanowych Stawków gotowaliśmy tylko samą wodę ze stawu z jakimiś żyjątkami (chyba kijanki) w charakterze białka i głównie z powodu spożycia zbyt małej ilości kalorii musieliśmy ograniczyć się do przejścia jedynie polskiego odcinka Tatr Zachodnich kończąc na Wołowcu. W rezultacie zeszliśmy na Słowację z Przełęczy Jamnickiej. Drugim powodem zejścia tego dnia było to, że dwa dni później J.B. miał jechać na konferencję do Pragi i potrzebował czasu, by doprowadzić się do stanu, w którym zostanie na tą konferencję wpuszczony.

Jedzenie i picie

Byliśmy w ruchu od świtu do zmierzchu z krótką przerwą na posiłek, z reguły suchy, bo na grani nie było praktycznie wody. Mieliśmy wydzielone kawałki czekolady na każdy dzień i tu uwidoczniły się różnice w metabolizmie J.B. i J.J. Dla Jacka J. przysługująca mu ilość czekolady była niewystarczająca, Jacek B. zaś mniej jadł, ale nie starczało mu wody. Czasami ratował się deszczówką wybieraną łyżką z zagłębień skalnych. Z reguły jednak pod koniec dnia przehandlowywał swoją czekoladę na  wodę, której Jacek J. nie dopijał, i tak dociągnęli do końca.

Epizod 1: chata pod Rysami

Do Chaty pod Rysami dotarliśmy już porządnie wygłodzeni i złachani. Niestety, wszystko, co było tam do zjedzenia, zostało już zjedzone przez innych turystów i obeszliśmy się smakiem. Co gorsza, nie było też miejsca do spania, nawet na podłodze, ale chatar wspaniałomyślnie pozwolił nam rozłożyć się na dachu, koło poetyckiego napisu ,,Ne srat pri chate”. Niestety, nie wszyscy rozumieli tę sugestię. Dach miał kilkunastostopniowe nachylenie i w czasie nocy zsuwaliśmy się w stronę jego krawędzi, budząc się na szczęście w odpowiednim momencie, by przenieść całe posłanie z powrotem do jego najwyższej części.

Epizod 2: Kasprowy Wierch

Na Kasprowy dotarliśmy tuż przed zamknięciem restauracji, ale udało się nam załapać na resztki bigosu, co niewątpliwie pozwoliło nam przetrwać dwa następne dni, mimo prawie całkowitego wyczerpania własnych zapasów. Uwzględniając potrzeby żywieniowe J.J., J.B. miał cichą nadzieję, że zejdą z Kasprowego w dół, kończąc praktycznie grań po przejściu Grani Tatr Wysokich. Nie można jednak nie doceniać ambicji i woli walki J.J. – bez dyskusji odwrócił się i zaczął iść dalej, nie dając J.B. żadnego wyboru.  

Epizod 3: zejście

O posiłku na bazie planktonu zasiedlającego stawy Tatr Zachodnich pisaliśmy wcześniej i zejście po tym biwaku z Przełęczy Jamnickiej nie stanowiło już kości niezgody. Przed zejściem obfotografowaliśmy swoje rany. Ściślej biorąc, J.J. miał jedno skaleczenie na kciuku, a J.B. plastry na dziewięciu palcach, obandażowaną dłoń, nie mówiąc o krwawiących stopach, których na zdjęciu miłosiernie nie widać. To wyraźnie wskazywało, że J.B. nie przygotował się wystarczająco do przejścia, które miało charakter walki na granicy możliwości. Taka walka z reguły powoduje liczne urazy.

Schodziliśmy szlakiem turystycznym i nasz widok (a być może i zapach) budził popłoch wśród turystycznej gawiedzi i zaciekawienie czechosłowackich pograniczników patrolujących teren z okazałym owczarkiem niemieckim. Szczęśliwie mieliśmy paszporty legalnie podstemplowane na przejściu na Łysej Polanie, a prawo nie zabraniało nie myć się przez dwa tygodnie, więc nas puścili. Wygłodniały Jacek J. zaczepiał przygodnych turystów i opowiadał, że idziemy od Tatr Bielskich i jesteśmy głodni, ale nie udało mu się wzbudzić litości i nikt się z nami żadnymi wiktuałami nie podzielił. Zejście zajęło nam nieco więcej czasu niż myśleliśmy i dotarliśmy do szosy po 18:00, jak się okazało, tuż po odjeździe ostatniego autobusu do cywilizacji. Co gorsza, w jedynym jeszcze otwartym barze była tylko czekolada i piwo, co specjalnie nie zaspokoiło naszego wilczego głodu. Przespaliśmy się w krzakach nad jakimś strumieniem i następnego dnia rano dotarliśmy na Eurocamp. Okazało się, że była to ostatnia chwila, bo tego dnia turnus się kończył i kierownik, chcąc nie chcąc, musiałby zgłosić naszą nieobecność milicji, co zaowocowałoby uruchomieniem poszukiwań przez Horską Službę. Przypomnijmy, że telefony komórkowe i satelitarne były wówczas nieznane, więc nie było żadnej możliwości komunikowania się z bazą.

Epilog

Dzięki samemu przejściu grani mogliśmy sobie wpisać w wykazie przejść ok. 120 godzin wspinaczkowych, co uplasowało nas na czele klubowego rankingu w tym sezonie. W tych czasach w AKG najbardziej cenione były przejścia dokonywane w Tatrach, toteż nagrodę Srebrnego Haka przyznawano osobie, która w Tatrach wychodziła największą liczbę godzin, bez względu na poziom pokonywanych trudności. W tamtym sezonie tę nagrodę otrzymał Jacek B., który dzięki prowadzonemu szkoleniu na Hali Gąsienicowej wyprzedził Jacka J., chociaż ten ostatni zgromadził większą liczbę godzin, ale częściowo w niewłaściwych górach - Dolomitach.

Bohaterów opisywanych wydarzeń można posłuchać w materiale filmowym: Przejście grani Tatr przez Jacka Banasiaka i Jacka Jachymskiego | AKG