Andrzej Wilczkowski 'Wilk' (1931- 2022)

Andrzej miał ewidentny dar szkoleniowy. Młodzież chętnie Go słuchała, instruktorzy zresztą też. [...] Dla większości z nas, ludzi ze środowiska taternickiego, Wilk kojarzy się przede wszystkim jako autor książki "Miejsce przy stole". Niewątpliwie tak zostanie zapamiętany, bo książka jest kultowa.
Wojciech Święcicki
środa, 17 sie 2022

Andrzej był pierwszą osobą ze świata ludzi gór, którą poznałem i potrafiłem połączyć twarz z nazwiskiem. W roku 1968 sprzed gmachu III LO przy ulicy Sienkiewicza w Łodzi wyruszała wyprawa w góry Etiopii, bowiem kilku jej uczestników było absolwentami tej zacnej placówki. Byłem wówczas uczniem drugiej klasy. Pan Wilczkowski wydawał mi się wówczas matuzalemem, przynajmniej z mojej perspektywy, choć liczył sobie wówczas raptem lat 37, czyli, jak to się mówi, był w sile wieku. Ponownie zobaczyłem pana Wilczkowskiego rok później, kiedy przybył do mojej szkoły aby w auli, w której zgromadzono uczniów kilku klas, wygłosić prelekcję na temat wyprawy. Przed nami stanął niewysoki, łysiejący brodacz ubrany w strój, który wówczas uchodził za mundur reprezentanta Polski. Składały się nań: granatowa marynarka dwurzędowa z orłem na piersi oraz popielate spodnie. Strój uzupełniał korkowy hełm znany czytelnikom powieści W pustyni i w puszczy. Co ciekawe, nie było słychać żadnych chichotów, a wręcz przeciwnie, mówca magnetyzował całą salę swoimi opowieściami. Jak dziś pamiętam relację z audiencji u cesarza Haile Selassie, może dlatego, że prelegent wspomniał o żywym lwie opierającym swój królewski łeb o jego nogi. Zapamiętałem też, że ów kocurek wabił się Saba. Na zakończenie prelekcji pan Wilczkowski wypowiedział zdanie, które ukształtowało moje życie. Powiedział mianowicie, co cytuję z pamięci: „Zapraszam do Klubu Wysokogórskiego tych miłych chłopców, którzy pakowali ciężarówkę wyprawową na kilka dni przed wyruszeniem do Afryki”. Byłem jednym z tych „miłych chłopców” – dodajmy, że skierowanych za karę do tej ciężkiej pracy przez dyrektora szkoły, który przyłapał nas na paleniu papierosów podczas tzw. dużej przerwy...

Nasza dalsza znajomość trwała ponad pół wieku. Pan Wilczkowski stał się dla mnie najpierw Wilkiem a potem Andrzejem. Terminowałem u niego nie tylko taternicko, ale także całkiem przyziemnie np. wiórkując dębowe parkiety w nowo przyznanym mieszkaniu w willi przy ulicy Malwowej. Takie były kiedyś relacje klubowe, mówię to bez cienia skargi, bo per saldo więcej zyskiwałem. Andrzej nazywał mnie przyjacielem, pewnie trochę na wyrost, bo nie łączyły nas więzi nazywane prywatnymi. Ja znałem swoje miejsce w szeregu i czułem się w pełni usatysfakcjonowany kiedy zapraszał mnie do domu i proponował herbatę oraz wielogodzinne rozmowy. Od Niego przejąłem zwyczaj palenia fajki, który – wprawdzie z dużymi przerwami – kultywuję do dzisiaj. Najbliższe relacje Wilk miał z Mareczkiem Grochowskim, czyli z tzw. Inżynierem. Ten nigdy nie mówił o Andrzeju inaczej jak Pan Kierownik. Bo Pan Kierownik był tylko jeden, a Mareczek był stały w przyjaźniach. Mareczek brał udział niemal we wszystkich wyprawach Janusza Kurczaba, ale nie tytułował Go kierownikiem, tylko mówił o nim Wujek Jano.

Wilk z fajką (archiwum Andrzeja Wilczkowskiego)

Sięgnijmy teraz wstecz, do lat, które znam tylko z klubowych opowieści. Zacznijmy od erekcji – poniekąd fajne słowo – czyli od powstania pierwszej po wojnie organizacji taternickiej w Łodzi. Z inicjatywy Władka Manduka i Andrzeja Wilczkowskiego powstał w roku 1951 twór o dość dziwacznej nazwie Sekcja Łódzka Koła Krakowskiego Klubu Wysokogórskiego. W Łodzi było zbyt mało członków aby utworzyć własne koło więc nastąpiło podczepienie się pod Krakusów i w ten sposób rozpoczął swój żywot klub wysokogórski w Łodzi. Pierwszym prezesem tej niewielkiej komórki zrzeszającej łódzkich taterników został właśnie Andrzej Wilczkowski.

Ciekawie też wyglądały kulisy wyjazdu łódzkiej wyprawy w Hindukusz w roku 1963. W owych czasach zorganizowanie wyprawy bez poparcia partii było niemożliwe. Andrzej udał się z do gmachu Komitetu Łódzkiego PZPR na spotkanie z sekretarz Michaliną Tatarkówną. Tam zaprezentował mapę z zaznaczonymi miastami w Polsce, które podobne wyprawy już zorganizowały. Chwyt był dobrze przemyślany. Towarzyszka pierwszy sekretarz uniosła się ambicją i osobiście nakreśliła na mapie czerwoną kredką linię, która łączyła Łódź z Kabulem... No i stało się, wyprawa ruszyła. Żeby nie było, że koloryzuję, historię zasłyszałem z ust Andrzeja i co więcej było mi dane obejrzeć opisaną tutaj mapę.   

Z tamtych czasów pochodzą jedyni znani mi dwaj oponenci Wilka. Jeden, Andrzej Andy Miller doczekał się nawet statusu szwarccharakteru na wyprawie w Hindukusz, ale po prawdzie, to bardziej Wilk nakręcał spiralę animozji, a Andy patrzył na to z ironiczną pobłażliwością. Poważniejszą naturę miały relacje Wilka z Jerzym Maćkiem Mackiewiczem. Tutaj niechęć była obustronna i ciągnęła się latami. W tym sporze, który przyciągał licznych widzów podczas spotkań klubowych, zdecydowaną przewagę i poklask gapiów zyskiwał Mackiewicz, bo był prześmiewcą najwyższej próby. Ciekawa jest przyczyna owych animozji. Tym ciekawsza, że zaginęła już w pomroce dziejów klubu. Otóż obydwaj oponenci zżymali się z wysokich tonów, w które zdarzało się Wilkowi uderzać, a wymienieni powyżej dwaj koledzy w ogóle nie mieli skłonności do patosu i przesady...

Wróćmy jednak do czasów lepiej mi znanych. W roku 1974 zdawałem egzamin na stopień taternika zwyczajnego Klubu Wysokogórskiego. Komisję stanowili: Andrzej Wilczkowski i Tadek Bartczak. Po godzinie rozmowy ze mną Andrzej powiedział nagle do Tadka: „Przestańmy go pytać, on wie więcej od nas”. Zachowuję tę scenę w mojej dziurawej już pamięci bowiem awansowałem na kolegę wielkich osobistości w klubie. Poza tym warto odnotować, że Andrzej potrafił budować dobre relacje w naszym środowisku, czasami jak na przytoczonym przykładzie, na podglebiu uprzejmej kurtuazji...

Andrzej miał ewidentny dar szkoleniowy. Młodzież chętnie Go słuchała, instruktorzy zresztą też. Sam jednak autoironicznie zauważał, że najważniejsze jest umiejętne przemycanie smrodku dydaktycznego (jak mawiał) w atrakcyjnej formie. Przez niemal dekadę, od połowy lat 70-tych do połowy lat 80-tych Andrzej był tytularnym kierownikiem kursów skałkowych organizowanych przez Akademicki Klub Górski w Łodzi. Co ciekawe, nie udzielał się w owym czasie w macierzystym Łódzkim Klubie Wysokogórskim, jak przypuszczam za sprawą nie najlepszych relacji z ówczesnym kierownikiem referatu szkolenia. Poza tym, jak wiadomo, nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Patrząc z mojej perspektywy, tj. szefa komisji szkolenia w AKG, coroczna obecność Andrzeja na naszych kursach skałkowych była dobrodziejstwem dla rodzącej się w klubie młodej kadry instruktorskiej. Jak dziś pamiętam takie zdarzenie, kiedy w połowie kursu skałkowego podszedł do Andrzeja jeden z kursantów i poprosił o rozmowę w cztery oczy. Byłem świadkiem tej rozmowy bowiem Andrzej poprosił o moją obecność. Chodziło o to, że kursant chciał pojechać do domu, bo, jak powiedział, wspinaczka wyczerpuje go psychicznie. Wilk wysłuchał młodzieńca cierpliwe i bez komentarzy, a następnie zaproponował aby ten jednak zmobilizował się i mimo wszystko dotrwał do końca kursu. Powiedział: „Jak uciekniesz, to będziesz miał kompleks do końca życia. Jak wytrwasz jeszcze trzy dni, to nie będziesz miał do siebie najmniejszych pretensji”.

Andrzej Wilczkowski z młodymi adeptami wspinaczki w Podlesicach (z archiwum Jana Fijałkowskiego)

Tak też się stało, chłopak skończył kurs i jeździł potem w skałki jeszcze przez kilka dobrych lat. Nie przypadkiem zapamiętałem imię i nazwisko oraz twarz tego kolegi. Cała ta historia wywarła na mnie duże wrażenie i miała wpływ na moje dalsze podejście do instruktorstwa. Dla większości z nas, ludzi ze środowiska taternickiego, Wilk kojarzy się przede wszystkim jako autor książki Miejsce przy stole. Niewątpliwie tak zostanie zapamiętany, bo książka jest kultowa. Mam kilka egzemplarzy z różnych wydań, także jedno z dedykacją Autora. Trzeba jednak przypomnieć, że Miejsce…, to nie jedyne dzieło Andrzeja. Większość z nich dotyczy wspinania: Ludzie przed ścianą, Śniegi pokutujące i Każdemu według marzeń. Jest jeszcze Anatomia boju, Dymy nad kartofliskiem i ostatnia pozycja Zderzenia zdarzeń. Nie jestem krytykiem literackim i nie mnie oceniać, mam jednak prawo do własnego zdania. Lubię sobie poczytać Ludzi przed ścianą choć ten zbiór opowiadań ma raczej opinię literatury infantylnej. Wilk powiedział mi kiedyś w chwili szczerości, że w tych opowiadaniach zawarł projekcję samego siebie, co sprawia, że odnajduję na stronach tego tomiku samego Wilka w wersji supermena pełnego wątpliwości. 

Z kolei Śniegi… zostały bardzo dobrze ocenione przez samych uczestników wyprawy, co oznacza, że Andrzej był bystrym obserwatorem i rzetelnym kronikarzem wyprawy. Zadanie niełatwe, zwłaszcza dla kierownika ekspedycji, który pozostawał na cenzurowanym każdego dnia i każdej godziny.

Dymów nie dokończyłem bo nie dałem rady, ale ostatnie kilkadziesiąt stron streściła mi moja żona bowiem ma taki charakter, że jak już coś zacznie, to musi skończyć. W sumie najmniej wiem o Anatomii boju, bo to nie są moje rewiry, ale sądząc po tym, że na pogrzebie Wilka największy wieniec ufundowała gmina Mokra, to książka została dobrze przyjęta. Na marginesie, mało kto wie, że Wilk był miłośnikiem barwy i broni, kolekcjonował odznaki pułków kawaleryjskich, które trzymał w specjalnych pudłach i gablotach. Poza tym był admiratorem marszałka Piłsudskiego, co znalazło swój wyraz w obecności na pogrzebie trzyosobowego pocztu sztandarowego w mundurach legionowych. Skoro jestem przy pogrzebach, to trzeba przypomnieć, że Andrzej nie raz i nie dwa był proszony o wygłoszenie mowy pogrzebowej. Jako świadek tych wydarzeń mogę powiedzieć, że owe mowy były wręcz utworami literackimi. Ale nie ma się czemu dziwić skoro wygłaszał je literat. Do dziś pamiętam wzruszające wystąpienia nad grobem Krzyśka Kraski oraz Krzyśka Pankiewicza.

Andrzej dał się też poznać jako autorytet moralny w kwestiach etyki taternickiej i himalajskiej. Starsi z nas zapewne pamiętają Jego wypowiedzi podczas tzw. Szczytu Gliwickiego zorganizowanego w kwietniu 1987 roku przez KW Gliwice. Kto nie pamięta, a ma taką możliwość, niech sięgnie do zeszytu Bularza, numer 88-89. Andrzej zabrał też głos w sprawie tragedii podczas polskiej zimowej wyprawy na Broad Peak, ale tak jak podzielałem jego poglądy w sprawie dramatu na K2 w roku 1986, tak w kwestii wydarzeń na BP w roku 2013 miałem i mam odmienne zdanie, konkretnie bliskie tzw. Raportu Pustelnika.

Warto poświęcić kilka słów drodze zawodowej Wilka. Był absolwentem wydziału mechanicznego PŁ. Mówił o sobie, że jest silnikowcem. Był autorem kilku wynalazków. Pracował jako starszy wykładowca w katedrze spalinowych silników tłokowych. Zapytałem kiedyś, przyznaję że mało taktownie, dlaczego nie zrobił doktoratu. Odpowiedź zapamiętałem dobrze. Powiedział mianowicie, że nie dlatego, że jest głupszy od swoich kolegów już po habilitacji, tylko dlatego, że doktorat należy robić młodo, ale wtedy zajmował się głównie górami. Innymi słowy dał mi do zrozumienia, że przegapił czas, kiedy można napisać nawet słabą pracę, a w późniejszym czasie na napisanie bardzo dobrej nie miał dość talentu. Trzeba jednak zauważyć, że pomimo tych zawiłości Andrzej musiał być bardzo dobrym dydaktykiem skoro aż do emerytury władze wydziału przymykały oko na brak doktoratu. 

Andrzej Wilczkowski w skałkach podlesickich (archiwum Andrzeja Wilczkowskiego)

Andrzej zaprzestał wspinaczki jak sądzę już na początku lat 70-tych. Pokazał mi kiedyś taki kamień w skałkach Podlesickich, na którym sprawdzał czy jeszcze potrafi się wspinać. Bulder miał jakieś 4 metry wysokości i oferował trudności powiedzmy piątkowe. Najwyraźniej stał się za trudny, bo Andrzej przestał jeździć w góry z liną, a sam głaz zarósł bujną roślinnością. Wprawdzie już bez liny ale ciągle z sentymentu  Andrzej zaglądał w Tatry. Najczęściej zatrzymywał się na obozowisku taternickim Rąbaniska w dolinie Gąsienicowej, gdzie przez całe lata szefował Zbyszek Skoczylas ksywka Colonel. Otóż tenże Skoczylas, emerytowany pułkownik wojsk powietrzno-desantowych uwielbiał porządek na taborisku i przymuszał taterników do sikania na siedząco w trosce o czystość wychodków. Jeden Wilk się temu sprzeciwiał i ostentacyjnie sikał na stojąco. Ostentacja polegała na nie zamykaniu drzwi za sobą. Myślę jednak, że odwaga Wilka brała się stąd, że znał on ryczącego Colonela od lat pięćdziesiątych. Przy okazji warto przypomnieć, że najtrudniejszą swoją drogę tatrzańską czyli drogę Wilczkowskiego na ścianie Żabiego Mnicha Wilk wytyczył w towarzystwie Bogny Wiśniewskiej, późniejszej żony wspomnianego powyżej Zbyszka Skoczylasa. I tak koło się zamyka. Odeszli już Zbyszek i Bogna Skoczylasowie, zmarł najbliższy przyjaciel Wilka Zdzisiek Kozłowski, zginął w wypadku ulicznym w Krakowie Jacek Dżek Rusiecki, nie żyje już Mareczek Grochowski, najwierniejszy apologeta Pana Kierownika. Jeśli ktoś chciałby zobaczyć młodego Wilka i posłuchać Jego głosu, to zachęcam do obejrzenia etiudy filmowej Dwóch autorstwa Jurka Surdela. To ciekawy film pokazujący taternictwo w latach, kiedy kasków się jeszcze nie nosiło. Partnerem na linie jest Kazik Gromski, postać tyleż legendarna co skromna, właściwie warta osobnego wspomnienia...

https://www.youtube.com/watch?v=WapzkOdrRfI

PS. Na pogrzebie Andrzeja Wilczkowskiego, członka honorowego PZA, próżno było wyglądać obecności jakiejkolwiek osobistości z władz związku. Można zauważyć z przekąsem, że nosił Wilk razy kilka, ale Wilka nie ponieśli. Na szczęście nie zabrakło przyjaciół z Łodzi oraz żałobników z odległych nawet miast. Obecni pożegnali Andrzeja taternicką komendą: "Możesz iść!"

Sierpień 2022